Zapraszam do przeczytania. ;)
Zmierzchało się już, a na zewnątrz szalała burza. James wparował do chatki mokry i wściekły. Odrzucił kaptur z głowy i przelustrował wzrokiem pokój. Trzech rosłych mężczyzn patrzyło się nań wyczekująco. Wściekły mężczyzna stanął na środku pokoju, a ręka odruchowo spoczęła na rękojeści miecza w pochwie. -Czy Twoi durni informatorzy wspomnieli coś o zasadzce?! Wykrzyknął James do nikogo konkretnego, a w małej chatce nastała jeszcze większa cisza. Jeden z mężczyzn wstał z ociąganiem. -Nic nie mówili, ale..- nie zdążył dokończyć przyszpilony do ściany zakrwawionym mieczem Jamesa. -Ten miecz..- wyszeptał złowrogo- zabrał więcej istnień niż miał, więc jedno więcej nie zrobi różnicy. Następnym razem racz sprawdzić dawane ci informacje przez te kretyńskie psy, dobrze? Mężczyzna szybko pokiwał kilkukrotnie głową w potwierdzeniu. James opuścił wolno miecz i schował go, lecz wciąż patrzył na niego wściekle. Ogień w kominku trzaskał przyjemnie. Emocje powoli opadły, a James uspokajał się. Zdjął czarny płaszcz i powiesił obok kominka, aby wysechł. Usiadł przy stole. -Macie tu wodę?- spytał szeptem, lecz w tej ciszy było słychać każdy oddech. Soler wstał szybko ze swojego miejsca i trzęsącymi się rękami nalał wody w drewniany kubek wyłożony od środka zwierzęcą skórą. Postawił go przed przybyłym, a James wypił wszystko jednym duszkiem. Usiadł okrakiem na ławce, wyciągnął miecz, ostrzałkę i zaczął go ostrzyć. Mężczyźni odprężeni znajomym dźwiękiem odważyli się zagadać. -Co się w ogóle stało, James?- spytał Ray, ten którego James zaatakował mieczem. Mężczyzna westchnął. -Stałem na cyplu. Pode mną rozciągał się obóz Luara. Wszystko wyglądało tak, jak zwykle. Paliły się pochodnie, ludzie chodzili- pod bronią, ale to normalne. Jedyne, co mnie zaniepokoiło, to ilość ludzi. Zwykle chodziło ich więcej o tej porze, ale myślałem, że w związku z jutrzejszym wymarszem są po prostu w namiotach. Rozerzy i Forkarzy wybiegli na mój znam z przyległego lasu. Rzucali pochodnie na namioty, a mój wzrok spoczął na namiocie Luara. Z niego wybiegł uzbrojony Luar ze skoordynowanym wojskiem. Łucznicy wystrzelili pierwszą salwę. Między jeźdźcami i Forkarami wybuchło zamieszanie. Część poszła do walki, a niektórzy cofnęli się do lasu. Zsunąłem się z cypla i ruszyłem do walki, nie będę wdawał się w szczegóły, ale to była przegrana walka. Ostatnie, co widziałem, to jak Forkar tnie po piersi Luara, a potem sam ginie. Uciekłem. Wszyscy, którzy zostali, zginęli. James schował ostrzałkę i miecz do pochwy. Spojrzał po słuchaczach i wzruszył ramionami. -Jest tu coś do jedzenia? -Będziesz musiał zjeść na zamku.- powiedział Ray, niszcząc nadzieje Jamesa na coś ciepłego do jedzenia.- Dowódca kazał ci przyjść. Mężczyzna zaniepokoił się. -Chodzi o ten atak?- zagadnął ostrożnie. Han, który do tej pory milczał, rozwiał wątpliwości: -Nie jestem pewien, ale dzień po twoim wyjeździe, do zamku zawitał nieznajomy. Może o niego chodzić. -Jaki nieznajomy?- spytał James. -Skąd mamy wiedzieć. Idź to się dowiesz. Mężczyzna przyjrzał się dokładnie rozmówcom. W końcu wstał i sięgnął po płaszcz. -Nawet nie zdążył wyschnąć.- mruknął.- Wybacz, Ray, że ci groziłem. Poniosło mnie. Zagrzmiało, a przeproszony mężczyzna ujrzał okazję na małe RANDE VU. Machnął ręką. -Miłej podróży.- Ray wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. James zwężył oczy i zacisnął usta. Zarzucił mokry płaszcz na plecy i kaptur na głowę. Uniósł dłoń w geście pożegnania i wyszedł. Deszcz nadal padał, a niego przeszywały błyskawice.
James odwiązał klacz od belki pod oknem i zwinnie wskoczył na siodło. Spiął ostrogi i galopem ruszył w stronę wzgórza, na którym stał zamek Tasengard. Mężczyzna myślał, co go tam spotka. Jego dowódca był człowiekiem o stalowej woli. Nie znosił sprzeciwu, a co dopiero niesubordynacji. Jego brązowa klacz zarzuciła mokrą grzywą, jakby zgadzała się z nim. Wjechał na wzgórze i jego oczom ukazał się Tasengard. Zamek z szarej cegły i wysokimi, czterema wieżami spoglądał złowrogo na przybyłego. James zeskoczył z konia i wszedł do zamku przez bramę. Od razu doskoczył do niego stajenny. -O! Pan Hallcney! Zabrać konia do stajni?- spytał. James warknął zdenerwowany. -To klacz. Ten koń, to klacz, Joe. Joe jest otyłym facetem, który okradnie swojego klienta przy każdej możliwej okazji. Jednak James lubił zostawiać u niego klacz. Joe jest mistrzem, jeśli chodzi o opiekę nad wierzchowcami. -Weź ją. Owies, siano i wyczesz ją. James rzucił mu srebrną monetę, którą wyjął przed chwilą z sakiewki. -Się rozumie! Joe energicznie zabrał ze sobą klacz Jamesa, a on sam ruszył do wschodniej wieży. Postawił nogę na pierwszym stopniu i usłyszał za sobą zirytowany głos strażnika. James przewrócił oczami i ruszył w jego stronę z udawanym uśmiechem. -Ja do dowódcy. -Wiem, gdzie ty idziesz, ale go nie ma. Sir Aretz jest na kolacji. James westchnął zniecierpliwiony. Uścisnął dłoń strażnikowi i wyszedł. Mężczyzna zdziwił się, że na niebie świeciły już gwiazdy. Spojrzał machinalnie na bramę, która była już zamknięta. Po placu chodzili jedynie gwardziści z pochodniami. -"Może to i dobrze, że go nie spotkałem. Zjem coś, przebiorę się."- pomyślał James idąc do części mieszkalnej. Szybkim krokiem doszedł do ciężkich, stalowych drzwi. Z małym wysiłkiem otworzył je i wszedł. Podszedł do lady, za którą siedział Grouer- syn właściciela. Młody chłopak z czarnymi włosami i brązowymi oczami. Uważał Jamesa za bohatera Czerwonego Imperium. -Cześć, James. Coś do pokoju przynieść?- spytał, podając w między czasie mosiężny klucz. -Kawę i coś do jedzenia. -Kurczak i ziemniaki? Mama właśnie zrobiła, jeszcze ciepły. James zgodził się z niemałym zadowoleniem i ruszył po schodach.
|